poniedziałek, 02.09.2013 r.
Czy to skromnie pisać o sobie? Ha, jasne, że nie. Nieskromnie jest nawet powiedzieć, że uważa się siebie samego za osobę skromną. Dlatego ja tego nie zrobię. Nie żeby coś... Ale nie chcę się zapętlić na samym początku. Własna osoba jest dla nas samych często bardzo interesującym tematem i o sobie można by gadać godzinami (przynajmniej ja tak często mam. W rezultacie nie mówię nic, bo bym nie skończyła), dlatego postaram się ograniczyć do minimum. Nie chcę tu napisać przypadkiem autobiografii.
Czy to skromnie pisać o sobie? Ha, jasne, że nie. Nieskromnie jest nawet powiedzieć, że uważa się siebie samego za osobę skromną. Dlatego ja tego nie zrobię. Nie żeby coś... Ale nie chcę się zapętlić na samym początku. Własna osoba jest dla nas samych często bardzo interesującym tematem i o sobie można by gadać godzinami (przynajmniej ja tak często mam. W rezultacie nie mówię nic, bo bym nie skończyła), dlatego postaram się ograniczyć do minimum. Nie chcę tu napisać przypadkiem autobiografii.
Agnieszka, lat 18, urodzona 23 marca 1995 r. Trudno mi wyrokować o własnym charakterze, mogę co najwyżej podać parę wad i zalet stwierdzonych przez osoby trzecie. Jestem dosyć nieśmiała i raczej samotna. Do tego stopnia, że od początku liceum udaję przed mamą, że mam parę koleżanek, z którymi trzymam się na przerwach. Te osoby naprawdę istnieją, niestety moje domniemane relacje z nimi - już nie. Po prostu podałam mamie parę imion dziewczyn z klasy i co jakiś czas wtrącam do rozmowy w domu jakąś historyjkę zasłyszaną w szkole. Wystarcza.
A w szkole trzymam się sama. Gdy na korytarzu czy w klasie zbiera się grupa ludzi z klasy, ja staję obok. Widzę ich i słyszę, ale oni mnie już rzadko. Czasem wtrącę jakieś zdanie. Czasem o coś zapytam. Zamienię z kimś parę słów. I tyle.
Od kiedy pamiętam, mam książki. Najpierw, jako małe dziecko, dotykałam ich, wąchałam je, oglądałam obrazki, czasem mazałam pisakami (do dziś na półce stoi popisana encyklopedia). Poznawałam książki wszystkimi zmysłami. A potem nauczyłam się czytać i wsiąknęłam do ich świata nieodwołalnie. Mogę zapomnieć, gdzie jestem, kim jestem i jaka jest pora dnia (ale tylko przy naprawdę dobrej książce). Regał z książkami zapełnia całą ścianę w moim pokoju i w wielu miejscach na półkach są to podwójne rzędy. Bez książek nie byłabym sobą.
Drugą rzeczą, którą bardzo lubię i bez której nie czułabym się sobą, jest fotografowanie nieba. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale codziennie muszę zrobić przynajmniej jedno zdjęcie niebu. Robię to od dawna, od kiedy skończyłam 11 lat i dziadek podarował mi mały żółty aparat. Przez długi czas robiłam nim zdjęcia i wywoływałam je - bo aparat był na kliszę. Na osiemnaste urodziny rodzice podarowali mi aparat cyfrowy i nadal jestem na etapie przyzwyczajania się do tej nowej technologii. Co nie znaczy, że ilość i częstotliwość robienia zdjęć zmalała. Wręcz przeciwnie, z aparatem cyfrowym w dłoni mogę zrobić ich znacznie więcej.
Dlaczego z uporem maniaka od lat robię zdjęcia nieba? Najlepiej zobrazuje to cytat z filmu "Dziewczyna z perłą". Jest to film obyczajowy, kręcony na podstawie książki, a dotyczący paru lat życia malarza holenderskiego z XVII wieku, Johannesa Vermeera. A dokładniej jednego z jego obrazów. Polecam. A oto cytat:
- Look at the clouds. What color are they?
- White? No... not white. Yellow. Blue... and grey. There are colors in the clouds.
- Now you understand.
- White? No... not white. Yellow. Blue... and grey. There are colors in the clouds.
- Now you understand.
Taka jestem. Lubię czytać, oglądać filmy i robić zdjęcia chmurom. Nie mam znajomych, więc siedzę w domu. Albo godzinami chodzę po księgarniach i antykwariatach, tylko po to, by wracać myślami do lat dziecinnych i móc dotykać książek - nowych lub starych - wąchać je i oglądać.
Ostatni z tych akapitów, w których mówię wciąż o sobie, będzie dotyczył mojego wyglądu. Najlepiej skrótem telegraficznym, bo nie ma o czym mówić. Wysoka (175 cm), ale przygarbiona. Za chuda. Szare oczy. Duży, prosty nos. Blada cera. Kilka piegów. Plątanina długich, kasztanowych włosów. I już. O, jeszcze mogę ponarzekać na te przeklęte włosy. Ostatnio byłam porządnie uczesana z cztery lata temu, na osiemnastce kuzynki. Mama stwierdziła wtedy, że przypominam Julię Roberts, ale ja nie widzę żadnego podobieństwa (ach, ta mama!).
Musiałabym poświęcać godzinę dziennie, żeby je rozczesać - i to jednorazowo, bo po paru godzinach byłyby znów potargane. Więc ja się z reguły nie czeszę. Noszę te włosy rozpuszczone, tak że spływają po ramionach i po plecach (to tak romantycznie), a także lecą do oczu i zasłaniają twarz (prozaicznie). Albo związuję w ogon. Albo w niedbały kok. Więcej fryzur nie znam i nie praktykuję. Unikam fryzjera.
Ubieram się luźno, trochę jak Kurt Cobain (o taki efekt z resztą mi chodzi). Nie żebym przywiązywała do tego uwagę, ale ten styl jest po prostu cudownie wygodny. Preferuję wszystko, co czarne, szare, jeansowe i luźne. Tak w skrócie.
Próbowałam uczesać się wczoraj wieczorem. Także dzisiaj rano. Obydwie próby zakończyły się fiaskiem. A w ogóle podjęłam je, bo zmogło mnie gadanie mamy i babci o początku roku. Że to ostatnie takie moje rozpoczęcie. Że trzeba jakoś wyglądać. Że klasa maturalna i że jestem już dorosła (to znaczy tylko że pełnoletnia). Skończyło się tak, że wyszłam z domu spóźniona, przygarbiona i zła, furkocząc czarnych płaszczykiem (chłodno dziś trochę).
Teraz ruszam na spacer wespół z aparatem i wiatrem.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz