Leniwa sobota

sobota, 21 września 2013 r.

Bardzo lubię weekendy, a już szczególnie soboty. Zawsze wtedy jestem wypoczęta, bo piątkowe wieczory spędzam na relaksie, czytając i oglądając filmy do późna w noc, więc następnego dnia wstaję z łóżka około dziesiątej, wyspana i przestawiona na tryb weekendowy. Cały dzień mogę spędzić w swoim pokoju. Nie czuję żadnego przymusu; nie muszę iść do szkoły, ani odzywać się do kogokolwiek, jeśli nie mam na to ochoty. Pełna wygoda, podkreślona koszulą w kratę i bawełnianymi spodniami. Obiad w ramach śniadania, herbata w ramach obiadu. Mogę pojechać do babci i mogę siedzieć pół dnia na polu, fotografując niebo i wędrujące chmury.

Dzisiaj właśnie jest taka leniwa, cudownie wolna sobota. Dzień jest spokojny, cichy. Poza porannym gwarem, mało ludzi przeszło dziś pod moim oknem. Co jakiś czas przewijają się prawie ospale, jakby delektowali się każdą minutą spokoju, nie spiesząc się nigdzie, nie gonieni obowiązkami czy pracą.

Niebo jest w większej części błękitne i pogodne. Chmury przesuwają się po nim leniwie, jak gdyby wpasowywały się w charakter dzisiejszego dnia. Białe cumulusy przybierają fantazyjne kształty. Mam osobny album, w którym są tylko zdjęcia chmur, na wszelki wypadek opisane, gdyby zdarzyło mi się zapomnieć, co kiedyś w nich widziałam. Na niebie dostrzegam też większe, ciemniejsze chmury, na brzegach podświetlone popołudniowym słońcem, które zawsze kojarzą mi się z jesienią. Są trochę niepokojące i intrygujące zarazem, jak z obrazów Friedricha. Chmury płyną powoli, ale nieustannie; odkąd usiadłam komputera, przemieściły się w ramie okna od lewej do prawej i właśnie znikają z zasięgu mojego wzroku, by popłynąć gdzieś dalej.

Tata pojechał odwiedzić babcię na wsi, podobno, żeby pomóc przy zbiorze winogron, ale zabierając ze sobą roboczy fartuch i świeże opakowanie gliny, jasno dał do zrozumienia, co tak naprawdę będzie tam robił. Mama zaplanowała sobie pracowity dzień: najpierw zakupy z babcią (swoją mamą), teraz robi porządki w szafie. Maciek natomiast odmówił odwiedzin u żadnej z babć, wybiegał się na podwórku i na polecenie mamy od godziny przegląda atlas botaniczny na przemian z kulinarnymi stronami w internecie w poszukiwaniu czegoś zielonego, co chciałby zjeść. Chyba natrafił właśnie na kuchnię japońską, bo przed chwilą spytał, czy da się najeść chrzanem wasabi i czy mama potrafi przygotować glony.

A ja? Wyszłam z samego rana, zaraz jak tylko się obudziłam (czyli około jedenastej), pospacerowałam z aparatem, a potem ruszyłam do antykwariatu. Sprawdzić, czy są jakieś nowości, co jest bardzo prawdopodobne, zważywszy, że antykwariat oferuje skup książek na wagę. Można sprzedać stare książki, a za uzyskane pieniądze kupić w tym samym miejscu książki równie używane, ale jeszcze przez nas nie przeczytane. Sama zamierzam skorzystać z takiej opcji. Oczywiście, jeśli tylko zrobię porządek na półkach. Tymczasem spacerowałam wśród regałów, aż natknęłam się na "Annę Kareninę" Tołstoja, którą bardzo chciałam przeczytać, od czasu gdy obejrzałam film. Zajrzałam do środka, po czym usiadłam na podłodze i zatonęłam w lekturze. Z rosyjskiej literatury u nas w domu są tylko "Opowiadania" Czechowa, które wręcz pochłonęłam, poruszona odmalowaną tam rzeczywistością carskiej Rosji. Po pewnym czasie dotarło do mnie dyskretne chrząknięcie antykwariusza, a zaraz potem znienawidzone przeze mnie pytanie "Czy mogę w czymś służyć?" i "Czy zdecydowała się pani już na coś?". Wstałam, zachwiałam się i dopiero poczułam, jaka jestem zdrętwiała i jak przemarzłam od siedzenia na zimnych kafelkach podłogi przez godzinę. Bez słowa wyciągnęłam rękę z "Anną Kareniną" w dwóch tomach do skasowania. Teraz zerkam niecierpliwie w kierunku łóżka, gdzie czeka na przeczytanie ten najnowszy nabytek. Byłam zaskoczona, że znów napotykam ten sam klimat w książce innego autora (może to tylko moje odczucie, muszę jak najszybciej przeczytać więcej) i nie mogę się doczekać kolejnej sceny z Lewinem.

Lubię dzisiejszy dzień. Pozostali domownicy przesuwają się dookoła mnie, krążą, orbitują, w idealnej symbiozie, nie ingerując zbytnio w to, co robię, a jednocześnie tworząc miłą otoczkę i poczucie wspólnoty.

Niczym chmury.

Caspar David Friedrich, Der einsame Baum (Wiejski pejzaż w świetle poranka)

Bredzenia nastolatki

środa, 18.09.2013 r.

Cóż. Chyba mamy problem. Nie wiedziałam, że do tego dojdzie. Nie chcę brzmieć tragicznie, ale... trudno mi pisać o czymkolwiek. Naprawdę, nie rozumiem tego. Idąc chodnikiem czy kuląc się pod ścianą na przerwie w szkole w moich myślach pobrzmiewają długie, wspaniałe fragmenty wpisów na tego bloga, pełne ciekawych przemyśleń i refleksji. Ale kiedy siadam przy laptopie i kładę dłonie na klawiaturze - w głowie mam pustkę.

Trudno mi mówić o sobie. Nawet nie widzę w tym sensu. Po co?... Przez lata patrzyłam na siebie pod wieloma kątami, przeszłam wiele etapów podejścia do siebie, od zadowolenia i akceptacji, przez niedowierzanie, wstręt, rezygnację, apatię, pogodzenie z losem. Był nawet moment, kiedy rozważałam udział w jakiejś terapii.

Teraz właściwie jestem pogodzona z losem. Wiem, że tkwię w bagnie, ale akceptuję to. Jestem rozmemłana psychicznie. Najchętniej siedziałabym całymi dniami na łóżku, z podkulonymi nogami, zawinięta w jakąś luźną koszulę. Mogłabym słuchać muzyki, gapiąc się w jeden punkt na przeciwległej ścianie, a mój szaroniebieski pokój wypełniałby się ponurym szarym światłem deszczowego dnia. Mogłabym czytać całymi dniami powieści, zwinięta w kłębek na tym samym łóżku, a zapalona lampa odgradzałaby mnie od otaczającego smutku.

Brednie. Brednie i bzdety. Bredzę. Tak trudno mi pisać coś o sobie. Ok, spróbujmy rzeczowo. Mam problem z ludźmi. Stąd wynika moja niska samoocena. Jestem niepewna siebie. Zamiast walczyć z tym, zamykam się w sobie. Podejmuję próby ucieczki, chowam się w przyjazny świat książek, znikam z domu, by uciec do lasu czy zwyczajnie na spacer, porobić zdjęcia nieba, które jest tak odległe, i przez to tak idealne. Z czego wynika problem z ludźmi? Zapewne z przeszłości. Wina nie leży po stronie rodziców, to pewne. Kiedy wrócili ze swojej szalonej podróży po Europie, natychmiast wysłali mnie do przedszkola. Dzieci śmiały się z moich włosów i przedrzeźniały mnie, bo wtedy jeszcze miałam francuski akcent i mieszałam słowa z różnych języków. Płakałam potem w domu. Potem ze strachem szłam do szkoły i od razu wszystko toczyło się źle.

Więc może tu tkwi przyczyna. A może po prostu jestem dziwna. Tak, to najprostsze wyjście. I najbardziej zarozumiałe, i zadufane w sobie. Oby tak dalej!...

Czy dobrze opisałam problem? Z każdym kolejnym rokiem było mi coraz ciężej dogadać się z rówieśnikami. Mimo że już nikt mnie nie przedrzeźniał, ja wciąż czułam jakby drwiny czaiły się gdzieś blisko. Kuliłam ramiona przy każdym wybuchu śmiechu, bojąc się, że dotyczy mnie. To było jednocześnie tak egoistyczne i pozbawione pewności siebie, że aż chciało mi się płakać za każdym razem. Z każdą podejmowaną próbą kontaktu z kimkolwiek było coraz ciężej. Rozmowa urywała się coraz szybciej. W głowie miałam coraz większą pustkę.

Aż w końcu przestałam próbować. Cierpię, ale poza rzadkimi chwilami rozpaczy, akceptuję taki stan. Ja siedzę pochylona nad książką na przerwie, a dookoła mnie przewala się roześmiany, rozdokazywany tłum. Wszyscy przyzwyczaili się, że Agnieszka mało co mówi i czasem rzucają tylko w moją stronę jakąś zdawkową uwagę. Po co? Aby uspokoić sumienie?

Nie chcę popaść w ton, który podchodzi pod wywyższanie się, bo wiem, że w dziedzinie kontaktów społecznych stoję najniżej w hierarchii, poza marginesem społeczności. I tak stało się coś, czego chciałam uniknąć - nieskromnie i niespodziewanie rozgadałam się o sobie.

Wpis cały poświęcony użalaniu się nad sobą, który na dodatek nic nie wnosi - voilà!

Odkrycie

środa, 11.09.2013 r.

Natrafiłam na to miejsce przypadkiem. Wracałam ze szkoły i, nie chcąc iść prosto do domu, wałęsałam się po ulicach. Po urokliwych ulicach, muszę dodać, bo mijałam same kamieniczki z początku minionego wieku. Szare, podupadające, śmierdzące moczem i dawno niewietrzonymi pomieszczeniami - ale zawsze klimatyczne. Zaglądałam ludziom na zakurzone podwórka i wlekłam się noga za nogą.

I wtedy tam trafiłam. Dookoła mnie była ta szarość, zaparkowane samochody, spieszący dokądś ludzie, tu obskurny bar, tam studio tatuażu, a tuż przed moim nosem - antykwariat. Dlaczego wcześniej go nie dostrzegłam? Przecież ta uliczka prowadzi na rynek i chodzę tędy dość często. Przegapiłam takie miejsce! Jak długo on już tu działa bez mojej wiedzy? Murowane schodki, przepyszny bordowo-złoty szyld, a za szybą na półkach - setki książek, czekających tylko na mnie. Aż zaschło mi w gardle. Zupełnie jakbym za chwilę miała się spotkać z dawno niewidzianym przyjacielem.

W księgarniach zawsze jest tak samo. Eleganckie, klimatyzowane wnętrze, nudne ekspedientki, które nie dają nawet chwili do namysłu i od razu wyskakują z pytaniem "W czym mogę pomóc?", same nowości na półkach, pachnące i sztywne - bo jeszcze nikt ich nie przekartkował i nie pokochał. Książki nie zamoczone łzami, takie, nad którymi nikt jeszcze nie jadł, nikt ich sobie nie wyrywał, nie czytał ich w wannie... Nie wiedzą nawet, do czego mają tęsknić!

Antykwariaty mają duszę i własny charakter. Zawsze stanowią dla mnie miłą niespodziankę, bo nie wiem, na co natrafię. Może na książkę z dzieciństwa, o której dawno zapomniałam. Może na wydanie znanej mi już powieści, ale o nieznanej okładce - i wtedy będę mogła przypomnieć sobie całą treść, i stwierdzić, czemu okładka została tak zaprojektowana. Może na kolejną książkę ulubionego autora, taką której od dawna szukam, a której nie ma na całym allegro. Kiedyś na wakacjach trafiliśmy z rodzicami na wyprzedaż książek na wagę! Śmiesznie tanio, a zabawa była cudowna. Mogłam brać, co chciałam. Otwierałam książkę, czytałam parę zdań i decydowałam, czy chcę ją, czy nie. I tak bez końca.

Stałam tak i czułam się bardzo niepewnie. W końcu powoli ruszyłam po schodkach i pchnęłam ciężkie drzwi. Miły zapach starych książek. Ciepło. W kącie pomieszczenia masywne biurko i pochylona sylwetka antykwariusza. Skinęłam głową na powitanie i natychmiast rzuciłam się do regałów.

Obskoczyłam wszystko i ostatecznie zatrzymałam się przy książkach dla dzieci i młodzieży, bo opanowały mnie wspomnienia. Te elementarze, te "Poczytaj mi, mamo", moje pierwsze książeczki i inne, te trochę "poważniejsze"... Zatonęłam w tych prostych, radosnych historiach, które długie lata bawiły mnie i dostarczały rozrywki.

Zza regału mogłam przyjrzeć się antykwariuszowi. Od niego też zależy, czy mi się tu spodoba. Sam antykwariat - marzenie. Ceny - bez zastrzeżeń. A sprzedawca? Kiedy skakałam po pomieszczeniu, czułam jego zainteresowane spojrzenia, ale potem ustały. Nie stary, właściwie całkiem młody, ubrany na czarno, pochylał się nad jakimiś papierami. Twarz sympatyczna. Niech będzie.

Wybrałam pięć książek, żeby nie zostać całkiem bez pieniędzy. Wieczór mam już zajęty. Antykwariusz miłym tonem powiedział: "Dziękuję i zapraszam ponownie", na co uśmiechnęłam się i skinęłam głową. Do zobaczenia... wkrótce.

To był piątek. Od tamtej pory byłam w antykwariacie jeszcze dwa razy. Jutro idę tam po raz kolejny. Wciąż nie mogę nacieszyć się swoim odkryciem.

Uciekam ze szkoły

środa, 04.09.2013 r.

Obudziłam się dziś o czwartej nad ranem. Leżałam w łóżku z rękoma pod głową obserwując, jak noc przeradza się w świt, a świt w poranek. Niebo z szarego robi się intensywnie błękitne. Ptaki zaczynają świergotać. Po ścianie pokoju wędruje plama słonecznego blasku.

Wtedy podjęłam decyzję. Nie idę dziś do szkoły. Już po paru dniach mam dość tego powakacyjnego gwaru i hałasu. Wczoraj wróciłam do domu, padłam na dywan i przespałam trzy godziny. Pojadę do babci na wieś

Szłam polną piaszczystą drogą, a kiedy minęłam zakręt, natychmiast całą moją uwagę skupił dom babci. Zawsze tak jest. Stary, murowany cegłą domek na skraju lasu, w którym spędziłam tyle letnich, beztroskich dni i z którym wiąże się tyle dobrych wspomnień.

Sama babcia siedziała na ławeczce przed domem i sękatymi rękoma wiązała sznurówki w swoich starych, mocnych butach. Obok jej nogi stał wiklinowy koszyk. Czyli dzisiejszy dzień spędzę w pachnącym lesie na grzybach, a nie w tej okropnej szkole.

Uwielbiam las. Słońce prześwieca przez liście, dając miękkie światło. Rozkopana ziemia pod drzewem okazuje się być świeżymi śladami dzika. Spłoszona przejeżdżającym samochodem sarna biegnie w poprzek łąki, by schronić się w cieniu drzew. Na niebie majaczy kształt jastrzębia. Trawy są wilgotne od rosy, grzyby chowają się w miękkim mchu, drobne jagody czernieją na krzaczkach. Tu rośnie stary dąb, tam jest zagajnik młodych brzózek. Pachnie obłędnie.

Kiedy jestem w lesie, potrafię trwać bez ruchu, zawieszona w ciszy. Staję się elementem natury. Przestaje liczyć się czas, bieg wydarzeń, zobowiązania.

Idziemy z babcią w głąb lasu. Kiedy mam wrażenie, że oddalam się od niej za bardzo, starym zwyczajem krzyczę głośno "Łuuuuuuu" i czekam na odzew.
- Czy ty nie powinnaś być teraz w szkole? - po trzech godzinach łażenia babcia zorientowała się, że coś jest nie tak.
- Uhm, tak...
- Uciekłaś do mnie? Mama wie?
- Tak.
- No cóż... dobrze. A powiedz mi, Agniesiu, czy ty już wiesz, co chcesz robić po szkole? - Milczałam, więc babcia pytała dalej. - Mama cię pewnie namawia na coś z chemią, co? A tata pewnie na ekonomię?
- ...
- Posłuchaj, cokolwiek wybierzesz, nie postępuj wbrew sobie. Trzeba być w zgodzie z sobą samym. Wiem, że nie zawsze da radę, że czasem trzeba się do czegoś przymusić, ale nie w przypadku jednej z najważniejszych decyzji w życiu.
Spojrzałam na babcię i uśmiechnęłam się, więc kontynuowała.
- Wiesz, gdybyś wybrała jakieś rolnictwo albo leśnictwo, to byśmy z dziadkiem wiedzieli, na kogo zapisać dom. I na praktyki byś tu mogła przyjeżdżać...
- Tak, ale ja... Bibliotekoznawstwo - mówię nagle, na co babcia wybucha zachwyconym śmiechem.
- Tak trzymaj! Wracajmy już do domu.

Do swojego domu wracam przesycona lasem, naturą, zapachami, świeżym powietrzem. We włosach mam nitki babiego lata. Znów prawie zasypiam na dywanie, ale dziś powód jest słuszny.

A jutro... cóż, do szkoły.

I o mnie

poniedziałek, 02.09.2013 r.

Czy to skromnie pisać o sobie? Ha, jasne, że nie. Nieskromnie jest nawet powiedzieć, że uważa się siebie samego za osobę skromną. Dlatego ja tego nie zrobię. Nie żeby coś... Ale nie chcę się zapętlić na samym początku. Własna osoba jest dla nas samych często bardzo interesującym tematem i o sobie można by gadać godzinami (przynajmniej ja tak często mam. W rezultacie nie mówię nic, bo bym nie skończyła), dlatego postaram się ograniczyć do minimum. Nie chcę tu napisać przypadkiem autobiografii.

Agnieszka, lat 18, urodzona 23 marca 1995 r. Trudno mi wyrokować o własnym charakterze, mogę co najwyżej podać parę wad i zalet stwierdzonych przez osoby trzecie. Jestem dosyć nieśmiała i raczej samotna. Do tego stopnia, że od początku liceum udaję przed mamą, że mam parę koleżanek, z którymi trzymam się na przerwach. Te osoby naprawdę istnieją, niestety moje domniemane relacje z nimi - już nie. Po prostu podałam mamie parę imion dziewczyn z klasy i co jakiś czas wtrącam do rozmowy w domu jakąś historyjkę zasłyszaną w szkole. Wystarcza.

A w szkole trzymam się sama. Gdy na korytarzu czy w klasie zbiera się grupa ludzi z klasy, ja staję obok. Widzę ich i słyszę, ale oni mnie już rzadko. Czasem wtrącę jakieś zdanie. Czasem o coś zapytam. Zamienię z kimś parę słów. I tyle.

Od kiedy pamiętam, mam książki. Najpierw, jako małe dziecko, dotykałam ich, wąchałam je, oglądałam obrazki, czasem mazałam pisakami (do dziś na półce stoi popisana encyklopedia). Poznawałam książki wszystkimi zmysłami. A potem nauczyłam się czytać i wsiąknęłam do ich świata nieodwołalnie. Mogę zapomnieć, gdzie jestem, kim jestem i jaka jest pora dnia (ale tylko przy naprawdę dobrej książce). Regał z książkami zapełnia całą ścianę w moim pokoju i w wielu miejscach na półkach są to podwójne rzędy. Bez książek nie byłabym sobą.

Drugą rzeczą, którą bardzo lubię i bez której nie czułabym się sobą, jest fotografowanie nieba. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale codziennie muszę zrobić przynajmniej jedno zdjęcie niebu. Robię to od dawna, od kiedy skończyłam 11 lat i dziadek podarował mi mały żółty aparat. Przez długi czas robiłam nim zdjęcia i wywoływałam je - bo aparat był na kliszę. Na osiemnaste urodziny rodzice podarowali mi aparat cyfrowy i nadal jestem na etapie przyzwyczajania się do tej nowej technologii. Co nie znaczy, że ilość i częstotliwość robienia zdjęć zmalała. Wręcz przeciwnie, z aparatem cyfrowym w dłoni mogę zrobić ich znacznie więcej.

Dlaczego z uporem maniaka od lat robię zdjęcia nieba? Najlepiej zobrazuje to cytat z filmu "Dziewczyna z perłą".  Jest to film obyczajowy, kręcony na podstawie książki, a dotyczący paru lat życia malarza holenderskiego z XVII wieku, Johannesa Vermeera. A dokładniej jednego z jego obrazów. Polecam. A oto cytat:


- Look at the clouds. What color are they? 
- White? No... not white. Yellow. Blue... and grey. There are colors in the clouds.
- Now you understand.




Taka jestem. Lubię czytać, oglądać filmy i robić zdjęcia chmurom. Nie mam znajomych, więc siedzę w domu. Albo godzinami chodzę po księgarniach i antykwariatach, tylko po to, by wracać myślami do lat dziecinnych i móc dotykać książek - nowych lub starych - wąchać je i oglądać.


Ostatni z tych akapitów, w których mówię wciąż o sobie, będzie dotyczył mojego wyglądu. Najlepiej skrótem telegraficznym, bo nie ma o czym mówić. Wysoka (175 cm), ale przygarbiona. Za chuda. Szare oczy. Duży, prosty nos. Blada cera. Kilka piegów. Plątanina długich, kasztanowych włosów. I już. O, jeszcze mogę ponarzekać na te przeklęte włosy. Ostatnio byłam porządnie uczesana z cztery lata temu, na osiemnastce kuzynki. Mama stwierdziła wtedy, że przypominam Julię Roberts, ale ja nie widzę  żadnego podobieństwa (ach, ta mama!).
Musiałabym poświęcać godzinę dziennie, żeby je rozczesać - i to jednorazowo, bo po paru godzinach byłyby znów potargane. Więc ja się z reguły nie czeszę. Noszę te włosy rozpuszczone, tak że spływają po ramionach i po plecach (to tak romantycznie), a także lecą do oczu i zasłaniają twarz (prozaicznie). Albo związuję w ogon. Albo w niedbały kok. Więcej fryzur nie znam i nie praktykuję. Unikam fryzjera.

Ubieram się luźno, trochę jak Kurt Cobain (o taki efekt z resztą mi chodzi). Nie żebym przywiązywała do tego uwagę, ale ten styl jest po prostu cudownie wygodny. Preferuję wszystko, co czarne, szare, jeansowe i luźne. Tak w skrócie.

Próbowałam uczesać się wczoraj wieczorem. Także dzisiaj rano. Obydwie próby zakończyły się fiaskiem. A w ogóle podjęłam je, bo zmogło mnie gadanie mamy i babci o początku roku. Że to ostatnie takie moje rozpoczęcie. Że trzeba jakoś wyglądać. Że klasa maturalna i że jestem już dorosła (to znaczy tylko że pełnoletnia). Skończyło się tak, że wyszłam z domu spóźniona, przygarbiona i zła, furkocząc czarnych płaszczykiem (chłodno dziś trochę).

Teraz ruszam na spacer wespół z aparatem i wiatrem.