Posłuchajcie o mojej rodzince

środa, 28.08.2013 r.

Wykorzystując hasło ze "Świata według Ludwiczka", którą to kreskówkę bardzo lubię i konsekwentnie oglądam od dzieciństwa, postanowiłam pokrótce przedstawić swoją rodzinę, żeby dać jakieś ogólne pojęcie o domu i ludziach, którzy mnie ukształtowali i wychowali. No tak. Bo rodzina ma największy wpływ na to, kim staniemy się później, z domu wynosimy pierwsze poglądy i nawyki, itd.

Zacznijmy więc od moich rodziców. Mama i tata. Pobieżnie znali się od liceum, ale uczucie rozwinęło się dopiero na studiach, bo szczęśliwym zbiegiem okoliczności studiowali w tym samym mieście. Mama farmację. Tata ekonomię. W liceum obracali się w różnych kręgach; moja popularna wtedy mama miała masę znajomych i przyjaciół, i uważała tatę za niezłego dziwaka. Tata za nic by się teraz do tego nie przyznał, ale on z kolei uważał mamę za głupawą lalkę. A po paru latach przypadkowo spotkali się w autobusie i nie mogli wyjść ze zdumienia, że wcześniej mieli o sobie tak niepochlebne opinie. Zaraz po studiach wzięli ślub i wyruszyli w podróż po Europie.

Z założenia miała to być szalona podróż, ponieważ moi rodzice stwierdzili, że czas na pracę w szarych, nudnych zawodach będą mieli po trzydziestce, a póki co trzeba zwiedzić kawałek świata. Nie powiedzieli swoim rodzicom, że planują zarabiać przy zbiorze owoców, opiekując się dziećmi i na różne inne sposoby, których nie da się przewidzieć i które w związku z tym nie zapewnią bezpiecznej przyszłości. Zwiedzali Francję, Szwajcarię, Włochy, Austrię i wiele innych. Mamy w piwnicy cały karton zdjęć i innych pamiątek, które mama wyciąga i szczegółowo ogląda co parę lat, wzdychając przy tym: "Trzeba by to kiedyś powtórzyć!". W tej podróży nie przeszkodziłam im nawet ja, urodziłam się gdzieś po drodze i dalej wędrowaliśmy już razem. Dopiero, kiedy mama zauważyła, że zaczynam mieszać słowa polskie z francuskimi, stwierdziła, że czas wracać do domu. Nic mi już z tej francuszczyzny nie zostało, a szkoda.

Obecnie mama pracuje w aptece, a tata w banku. Wciąż walczą z tą monotonią i szarością, których tak się obawiali mając lat dwadzieścia kilka. Hobby mamy to homeopatia. Uwielbia też dbać o ciało i ma manię wcierania kremu w dłonie. Zawsze w torebce nosi po parę różnych słoiczków; średnio używa kremu co godzinę. Swojego czasu ta jej mania wyszła mi na dobre, bo zmuszała mnie do picia herbatek ziołowych tak długo, aż nie zadowolił jej stan mojej cery. Jedyną wadą tej polityki jest teraz mój głęboki uraz do wszelkich tego typu naparów, poza starą, dobrą herbatą liściastą. Mama lubi też przeglądać gazety o podróżach i katalogi biur podróży, a także różne "National Geographic", "Traveller'y" i inne takie. Zaznacza w nich miejsca, które chciałaby odwiedzić, a kiedy zbliżają się wakacje przynosi je wszystkie do taty i zmusza go do wspólnego oglądania i podejmowania decyzji, gdzie się udamy. Zawsze kończy się na Polsce, ale nikt nie narzeka, bo mama umie wynaleźć miejsca, o których nikomu z nas by się nie śniło.
Tata chyba pozostał dziwakiem, za jakiego mama uważała go w liceum. Na pozór wiedzie żywot ekonomisty, pracownika banku, nudnego pana w szarym garniturze i krawacie w rzucik. Ale tak naprawdę piastuje w sercu marzenie niespełnionego rzeźbiarza - garncarza. U swojej mamy w domu (mojej babci, która mieszka na wsi) ma specjalną pracownię z kołem garncarskim i mimo, że w jedną stronę jazda zajmuje ze dwie godziny, odwiedza ją co tydzień, tylko po to, by pobawić się w glinie. Zawsze kiedy na wakacjach odwiedzamy różne skanseny typu Biskupin, tata wręcz rzuca się na koło garncarskie i zadziwia ludzi pracujących tam swoją wiedzą i doświadczeniem w dziedzinie lepienia w glinie. Tata lubi też czytać książki i mimo swojego wieku jest wiernym fanem Harry'ego Pottera. Do tego stopnia, że podejmuje się amatorskich tłumaczeń różnych fanficków o tej tematyce, które ludzie z innych krajów wrzucają do sieci.

Och, ile jeszcze mogłabym napisać o moich rodzicach! A potem o moich dziadkach. O ich nieszkodliwych maniach, niespotykanych nawykach i, oczywiście, zaskakujących charakterach. Chociaż to ostatnie powinno wyjść w praniu. Żeby się jednak za bardzo nie rozpisywać, wspomnę jeszcze o jednej, małej osobie.

Mój brat, Maciek, ma obecnie siedem lat, za tydzień idzie do pierwszej klasy i z tego właśnie tytułu jest obecnie najważniejszą osobą w domu. Także dlatego, że jest najmłodszy, ale do tego zdążyłam się już przyzwyczaić. Maciek jest najbardziej kapryśnym i wybrednym, a także jednym z najsłodszych dzieci, jakie zdarzyło mi się spotkać. W wieku trzech lat ubzdurał sobie, że będzie zjadał tylko jedzenie, które jest... zielone. Wiecie jak trudno jest wynaleźć jakieś mięso, które będzie przypominało kolorem zielony i które zaakceptuje Maciek?! - bo on wbrew pozorom lubi mięso. W naszym domu króluje zielona papryka, zielone kwaśne jabłka, sałata i soki z kiwi. U babci na działce Maciek wyrywa się do ogródka i garściami zajada szczaw. Od czterech lat nikomu nie udało się wyperswadować mu tej obsesji, ani też wybadać, skąd w ogóle wziął mu się taki pomysł. Tata powtarza, że nie spodziewał się po mamie, że urodzi królika. Kosmos zaczyna się, gdy idziemy do restauracji, bo nie sposób przewidzieć, jak zostanie podana dana potrawa. Na ogół wywołujemy powszechne zdziwienie, prosząc o danie, które będzie zielone. Poza tym, Maciek ma też druga obsesję, na punkcie kosmosu. Chce polecieć w kosmos, chce zostać astronautą, cały pokój ma wyklejony tapetą w gwiazdki, a  jego idolami są Neil Armstrong i Buzz Astral.

No i jestem też ja. Aktualnie zbyt senna, by osobie opowiedzieć, bo za późno zabrałam się dziś do tego pisania. Reszta pozostanie milczeniem aż do jutra.

Na dobry początek...

niedziela, 25.08.2013 r.

Cześć! Jestem Agnieszka. Trudno o bardziej banalny początek, ale doszłam do wniosku, że skoro przez trzy dni nie mogłam wymyślić niczego oryginalnego, to nie ma co się dłużej męczyć. Najwyraźniej, nie jestem na tyle kreatywna, żeby sklecić jedno malutkie zdanie, które brzmiałoby intrygująco, tajemniczo i dobrze świadczyło o moim poziomie intelektualnym. Jedyne, co nie było sztuczne i naprawdę pochodziło z głębi mojej duszy, wyglądało mniej więcej tak: buisdjxco;lidksxzlvllolds. Kompletny chaos. Ale chyba nie wypada tak zaczynać swojego pisania.

Dlaczego chcę pisać? Powód znajduje się powyżej. Jeśli mam w duszy taki chaos, to chciałabym go choć trochę poukładać. Jeśli nie dogaduję się ze sobą... Jeśli nie czuję się dobrze próbując wciąż na nowo dogadać się z rówieśnikami... Nie chcę brzmieć żałośnie. Nie chcę się wywyższać. Chciałabym, żeby to było prawdziwe. Tak mało rzeczy jest poważnych i prawdziwych w dzisiejszym świecie. Wszędzie zgrywa i pełen luz. A ja chcę dotrzeć do prawdy i do źródła swojej natury - nie, nie tylko swojej, ale też całego tego zagmatwanego świata. A czy takie pisanie mi w tym pomoże? Nie wiem, ale obecnie jestem na etapie czepiania się czegokolwiek, co może pomóc.

Ale przemyślenia filozoficzne i jakieś abstrakcyjne rozmyślania nie są w moim stylu. Lubię rozmyślać, ale nie jestem w stanie ubrać tego potem w słowa, żeby nie brzmiało banalnie albo egzaltowanie. Więc myślę, że będę po prostu opisywała swoje nudne życie, opowiadała o sobie i analizowała to, i kto wie, może coś z tego wyniknie.

Jak już mówiłam, na imię mi Agnieszka. Mam 18 lat. Za tydzień zaczynam ostatnią klasę liceum na profilu matematyczno-fizycznym.

Wczoraj wróciłam z wakacji na wsi u mojej babci, gdzie spędziłam miły miesiąc. Wcześniej, w lipcu, moi rodzice podjęli się ambitnej realizacji swojego planu i całą rodziną byliśmy w Tatrach.

Dlaczego było to ambitne przedsięwzięcie? Bo z trudem wyobrażam sobie przeciętną rodzinę, która zakłada, że siedmioletnie dziecko bez problemu wejdzie na Giewont, a następnego dnia zaliczy Kasprowy Wierch, a potem śmignie na Zawrat albo na Świnicę, i będzie tak łaziło przez dwa bite tygodnie z uśmiechem na twarzy. Cóż, poznajcie moich rodziców. Co prawda, Maciek wszedł na Giewont. Zajęło to ponad dziesięć godzin i wróciliśmy do pensjonatu zmordowani, ale rodzice uznali, że jest nieźle. Następnego dnia, mimo zakwasów, ruszyliśmy nad Czarny Staw Gąsienicowy (Maciek dzielnie maszeruje) i, żeby nie wracać tą samą drogą, dalej w górę na przełęcz (Maciek wciąż idzie, ale musimy przystawać co 20 jego małych kroków i robić postój), a potem w dół do schroniska. I tu siedmioletnie nogi Maćka odmówiły posłuszeństwa, naciągnął sobie ścięgno i tyle mieliśmy z gór. Resztę wyjazdu spędziliśmy: na Krupówkach, kupując każdy idiotyczny gadżet, który wpadł Maćkowi w oko; na spacerach po okolicy, które odbywały się w ślimaczym tempie; oraz w korkach. Niestety.

Potem rodzice wrócili do pracy, a nas zawieźli do babci na wieś. Nie protestuję, bo to były (cóż, jeszcze są) miłe wakacje. Do babci zawiozłam plecak książek i walizkę ubrań, dzieloną z Maćkiem. Książki przeczytałam co do jednej, leżąc na rozgrzanej ściółce w lesie, na kocu na łące, lub, literalnie, pod gruszą. Robiłam zdjęcia chmurom. Pomagałam babci i pomagałam ludziom zatrudnionym przez babcię przy zbiórce owoców z sadu. Chodziłam na długie spacery. Grzebałam w rupieciach składowanych na strychu (znalazłam stare pamiętniki taty, ale to osobna historia). I rozmyślałam. Zastanawiałam się, czy będę w stanie pisać takiego bloga i co mi to da.

Wciąż się nad tym zastanawiam.

Agnieszka